Łuna Nad Uniwersytetem- 1935



W latach trzydziestych Warszawska Straż Ogniowa, zarówno pod względem organizacyjnym, jak i wyposażeniowym, była na wysokim poziomie. Zakończona już została , trwająca prawie dziesięć lat, motoryzacja – 1920 r. skreślono z ewidencji konie i tabor konny, a stajnie i wozownie zamieniono na garaże, warsztaty naprawcze i magazyny. Proces ten trwał tak długo, bo do 1920 r. sytuacja gospodarcza kraju i stolicy była trudna i nie czyniono większych zakupów. Dopiero w 1920 r. kupiono 2 drabiny Magirusa, w 1922 r. 4 autopompy Benz-Gaggenau, w 1924 3 autopompy i 1 drabinę Magirusa.

W utworzonych na terenie oddziału I, warsztatach samochodowych zbudowano na bazie podwozi, otrzymanych z demobilu, pięć dużych samochodów rekwizytowych. W dziesiątą rocznicę wyjścia zaborców rosyjskich, w 1925 r., na Rynku Starego Miasta, w obecności tłumu mieszkańców, uroczyście poświęcił je arcybiskup Stanisław Gall.

W 1926 r. komendantem WSO został instruktor pożarnictwa kpt. Izydor Mikołaj Prokopp. Był on inicjatorem dalszej motoryzacji straży. Zakupiono więc w 1928 r. cztery nowoczesne autopompy firmy Mercedes-Benz. Te samochody pożarnicze o wydajności pomp 2000 litrów wody na minutę przygotowano w Niemczech, według wskazówek i życzeń zespołu technicznego, pracującego pod kierownictwem Prokoppa. Samochody miały dodatkowe wyposażenie, jak drobiny, bosaki, aparaty tlenowe, węże ssawne i tłoczące. Były szybkie, zwrotne i wytrzymałe. W ramach doposażenia straży rok później wymieniono na nowsze stare wozy rekwizytowe. Zakup kolejnej autopompy Mercedesa sprawił, że wszystkie oddziały warszawskiej straży dysponowały jednakową siłą bojową.

W garażach WSO stały poza dużymi autopompami, 4 autopompy małe, 2 motopompy przenośne Rosenbauera, 6 samochodów rekwizytowych, 3 drabiny mechaniczne i samochód techniczny. Straż warszawska dysponowała 31. samochodami różnych typów. Unowocześniono też system łączności. Wszystkie oddziały miały bezpośrednie połączenie z najważniejszymi obiektami państwowymi.

Ciągle jednak Warszawska Straż pozostawała daleko w tyle za wieloma strażami europejskimi. Wszystkie oddziały posiadały wieże obserwacyjne, ale właśnie wykorzystywano tylko ratuszową. Spacerujący po pl. Teatralnym przechodnie o każdej porze widzieli strażackiego obserwatora.

Ten sposób wypatrywania pożaru był już anachroniczny, a strażacy wieżowi stanowili, aprobowaną przez warszawiaków, barwną atrakcję. Mówiono o nich z humorem, że zajmują najwyższe stanowiska w Warszawie. Strażacy nie przejmowali się tymi dowcipami. Chociaż w Warszawie funkcjonowało już 100 tys. Telefonów, zdarzało się jeszcze, że pierwszy sygnał o pożarze przychodził właśnie od strażaka obserwatora. Tak było i tym razem.

Był pogodny jesienny wieczór. Głównym traktem warszawskim przechadzało się wielu spacerowiczów.Z uchylonych okiem restauracji i kawiarń dochodziły dźwięki muzyki. Nagle, ten miły nastrój zakłócił przeraźliwy odgłos alarmowych sygnałów wozów strażackich, jadących w kierunku Krakowskiego Przedmieścia.

Jeszcze przed chwilą byli w koszarach, rozmawiali, słuchali radia. Gdy dyżurny telefonista na swoim pulpicie przesunął dźwignię alarmu, rozdzwoniły się wszystkie dzwonki, a kolory świateł wskiazywały, że wyjeżdża cały oddzoał.

W ciągu 15 sekund byli w garażu, po pięciu kolejnych garaż był już pusty. Tylko rozrzucone w pośpiechu po podłodze czapki strażackie typu kepi świadczyły o tym, że jeszcze przed chwilą było tu pełno ludzi.

Ubierali się już w czasie jazdy. Bluza ochronna, pas z zatrześnikiem i toporkiem, lśniący hełm z grzebieniem – nie dla fantazji, ale żeby złagodzić uderzenie w głowę.

Nie wiedzieli co im przyjdzie gasić tego dnia, bo nawet późniejsze telefony zgłoszeniowe mówiły tylko o gęstym zadymieniu na terenie Uniwersytetu Warszawskiego. Nie przypuszczali, że w płomieniach stoi duży obiekt uniwersytecki na tzw. małym dziedzińcu, mieszczący przebogate zbiory muzeum zoologicznego. Przed nimi była naprawdę ciężka noc.

Na terenie UW zaczęły wpadać kolejne samochody pożarnicze, wielkie 100-konne Mercedesy, lśniące czerwonym lakierem, połyskujące srebrem okuć i złotem kasków strażackich. Po chwili rozpoczęła się akcja. Połowa budynku była już w ogniu. Prądy wody podawano z różnych poziomów. Były one tak silne, że strażacy musieli przywiązywać prądnice węży do pasów. Ponad odgłosy pożaru i syk gaszonych materiałów wzbijały się głośne gwizdki kierujących akcją dowódców. Akcja gaśnicza była bardzo trudna. Paliły się bowiem ogromne zbiory zoologiczne i ornitologiczne, a także wielkie ilości książek. Strażacy pomału wchodzili w strefę ognia, spychając płomienie.

Zwykły człowiek zapewne nie wytrzymałby w tych warunkach długo. Wilgotny gęsty dym wżerał się w płuca i utrudniał oddychanie, a nie wszyscy mieli maski. Główne siły strażackie walczyły z pożarem, reszta broniła bezcennych zbiorów Biblioteki UW, w której na ażurowych stropach zgromadzono ok. 1,5 miliona książek, w tym unikatowe zbiory dawnej Szkoły Rycerskiej. Jeszcze inni osłaniali pobliski szpital.

Akcja trwała do rana. Uratowano dużą część zbiorów, obroniono pobliskie budynki.

Kiedy strażacy przygotowywali się do odjazdu, dostali sygnał o zagrożeniu budynku katastrofą zawrócili więc i po specjalnie przygotowanych pochylniach wynosili z kolejnych kondygnacji eksponaty i książki, odbierane na dole przez profesorów i studentów.

Mimo starań straty były ogromne, a gdyby nie poświęcenie strażaków, byłyby daleko większe. A wszystko to przez niesprawne urządzenie kominkowe, które wcześniej kilkakrotnie były kwestionowane przez nadzór.

Pożary wynikłe z ludzkich zaniedbań nie były jednym problemem strażaków. Warszawska Straż miała też wiele własnych kłopotów. Nie udało się w dalszym ciągu poprawię warunków bytowania. Oddziały ciągle nie miały odpowiednich pomieszczeń. W oddziale I dach groził zawaleniu, a strażakom oddziału IV drogę z koszar do garażu utrudniała ruchliwa ulica, co w wypadku alarmu stanowiło wielką trudność.

Mimo wielkich wymagań, ciężkiej pracy i wielu niedogodności chętnych do pracy w WSP było wielu. Gazety informowały o licznych podaniach z prośbą o zatrudnienie – było ich ponad 800 każdego roku. Co właściwie przyciągało chętnych do strażactwa? Na pewno nie zarobki, bo średnia pensja w straży wynosiła 120 zł. To nie było dużo. To o co chodziło?

Bycie strażakiem warszawskim to było coś – fason, duma i honor, to również radość z szacunku i wielkiej sympatii mieszkańców, które odczuwało się szczególnie w święto strażackie 4 maja, ale też w codziennym, prywatnym życiu.




Menu








Akcja gaśnicza na terenie Uniwersytetu Warszawskiego









Alarm w oddziale









Hełm warszawskich strażaków